Późnym popołudniem skończyłem odrabiać moje obowiązki, czyli wysprzątałem boks Mistralla i pozamiatałem obejście, które przez wiatr cały czas było brudne od złoto-brązowych liści. Wypastowałem też siodło i ogłowie kasztanka, wiedząc, że zawody już za pasem a przecież nie pojedziemy na nie cali z błota.
Poszedłem do mojego Miss Trolla i przejechałem dłonią po jego elegancko przystrzyżonej grzywie. Cały czas nie mogłem sobie wybić z głowy, tego, co działo się na pastwisku a od myślenia bolała mnie już głowa… Postanowiłem, że najlepszym pomysłem będzie trening, by chociaż na chwile skupić się na czymś innym.
Osiodłałem wałacha i wyprowadziłem go na świeże powietrze. Wiatr zdążył się już trochę uspokoić, ale nigdzie nie było żadnych klubowiczów. Jakby wiatr porwał ich w swoje sidła i wywiał daleko stąd. Ja jednak chciałem skorzystać z tej wolnej chwili i wskoczyłem na grzbiet Mistralla, prowadząc go w kierunku ujeżdżalni.
Najpierw stępowaliśmy na długiej wodzy, po czym kłusem robiliśmy wolty wokół rozstawionych przeszkód. Były wysokie. Widać, że ktoś dzisiaj ciężko harował ze swoim koniem. Kiedy się już trochę rozruszaliśmy przejechałem galopem ujeżdżalnie najeżdżając na pierwsza przeszkodę. Zrobiłem pół siad, a kasztanek przeleciał z gracją na drugą stronę. Zwolniłem go i pochwaliłem patrząc na kolejne drążki. Tym razem najechaliśmy na nie z odpowiedniej strony, pokonując tor przeszkód z jedną zrzutką. Dwa razy najechaliśmy jeszcze na inną i zwolniłem do stępa. Taki trening wystarczy, jak na dziś. Mimo to nie miałem ochoty na powrót do stajni. Po pierwsze wszyscy gdzieś sobie poszli. A po drugie jako jedyny w stajni powinienem wyprowadzić konie na pastwisko… Wyjeżdżając z ujeżdżalni skręciłem w przeciwną stronę, w kierunku lasu. Spokojnym kłusem ominęliśmy pastwiska. W tej chwili miałem tylko jedyny cel. Chciałem pojechać do Jack’a.
Kiedy dotarłem pod dom leśniczego, weterynarz rąbał drewno. Wyprostował się zaskoczony, widząc, jak wyjeżdżam zza zakrętu.
- Jess? Co ty tutaj robisz? – opuścił toporek i przedramieniem oparł spocone czoło – Czy to nie jest już pora na dobranockę? – zażartował.
Zsiadłem z Mistralla i chwyciłem go za uwiąz.
- Wszyscy gdzieś pouciekali, a ja miałem już dość samotności – uśmiechnąłem się.
- To dobrze, bo i ja siedzę tu sam – odparł.
- Mogę ci w czymś pomóc? – zaproponowałem, widząc jak spocona koszula przykleiła mu się do ciała.
- Oczywiście. Mógłbyś zapakować szczapki do kosza? Zaraz pewnie zacznie padać, a ja muszę rozpalić w kominku.
Jack narąbał już całkiem sporo drewna, więc szybko zabrałem się do pracy. Zaprowadziłem Mistralla do przybudówki, tak jak polecił mi weterynarz i ściągnąłem z niego siodło i ogłowie. Po czym zacząłem zbierać szczapki, tak, że po chwili wziął ode mnie pełen kosz i zaniósł go na werandę, gdzie pod dachem trzymał ułożone bierwiona.
- No dobrze – powiedział i spojrzał zadowolony na pokaźny stos drewna – To na jakiś czas wystarczy. Zasłużyliśmy na krótki odpoczynek. Upiekłem chleb, może miałbyś ochotę spróbować?
Pokiwałem w milczeniu głową i ruszyłem za nim do domu. Na stole stał zamknięty laptop, a obok niego leżał stos książek, czasopism i dokumentów.
- Siadaj, proszę – Jack odwiesił kurtkę w garderobie obok drzwi – Nie zdążyłem się jeszcze za bardzo rozpakować, więc nie patrz na ten bałagan. Chcesz się czegoś napić? Coli? Wody?
- Może być Cola, dziękuję.
Usiadłem przy stole i spojrzałem na tytuły książek. Cała literatura, włącznie z czasopismami była po angielsku . „American Journal of Veterinary Research”, „Equine Veterinary Journal”, „Osteopathy for Horses – Fundamental and Practical Aspects”.
Jack wrócił do stołu z dwiema szklankami i talerzem w dłoni. Łokciem odsunął papiery na bok, a na uwolnionym miejscu postawił picie i jedzenie.
- Na zdrowie! – powiedział i się roześmiał – Dzięki za pomoc.
- Nie ma sprawy – odparłem i upiłem łyk gazowanego napoju.
Chleb, posmarowany grubo masłem, pachniał tak smakowicie, że poczułem ssanie w żołądku. Natychmiast sięgnąłem po kromkę i ugryzłem aromatyczne ciasto. Chleb smakował wyśmienicie, znacznie lepiej niż pieczywo z którejkolwiek piekarni w okolicy.
Przez chwilę panowało milczenie. Skądś dochodziło tykanie zegarka, czasem zaskrzypiały stare belki. Jack przyjrzał mi się uważnie. Odstawił szklankę i założył ręce za głowę.
- Przed kilkoma laty poznałem w Stanach Zjednoczonych indiańskiego uzdrowiciela. Miał taki sam dar jak ty.
- Słucham? – zrobiłem się czerwony. Czyżby sobie ze mnie żartował. Ja i dar…Ha, ha, ha!
- Potrafił dotykiem znaleźć miejsce, w którym zwierzęta albo ludzie odczuwali bóle lub inne dolegliwości – ciągnął weterynarz – Na pierwszy rzut oka to nie jest aż tak niecodzienne. Jest wiele osteopatów i chiropraktyków, którzy to potrafią. Tak szczerze mówiąc, to chyba konieczne. Inaczej nie potrafiliby prawidłowo leczyć ani ludzi, ani zwierząt. U tego indiańskiego uzdrowiciela wyjątkowa była inna umiejętność. A mianowicie to, że potrafił znaleźć choroby, o których chory nie miał pojęcia. Osobiście byłem przy tym jak u pewnej kobiety znalazł guza. Zareagował na niego mniej więcej tak, jak ty kilka godzin temu. Zadrżał jakby poraził go prąd.
Żując, wpatrywałem się w Jack’a. Chleb był przepyszny i nie mogłem się powstrzymać, żeby nie wziąć drugiej kromki.
- Ja na przykład – mówił dalej- nic nie czuję. Mam za to bardzo duże doświadczenie w leczeniu koni. W Stanach Zjednoczonych praktykowałem pod okiem bardzo znanego końskiego osteopaty , a wcześniej oczywiście studiowałem weterynarię. Wiem, o co w tym chodzi i jak leczyć. A co ty wiesz o osteopatii i chiropraktyce?
- Nic – przyznałem, przełykając kromkę.
- W takim razie – Jack wyprostował się i odchrząknął – pozwól, że ci trochę przybliżę temat. Otóż historia uzdrawiania dłońmi sięga starożytności. Stosowane są różne techniki, od najdelikatniejszych, jak masaże, do znacznie bardziej inwazyjnych, jak kręgarstwo. Pewnie chodź trochę ci się obiło o uszy? Bardzo długo podstawową różnicą między tymi dwiema dziedzinami było to, że chropraktycy zajmowali się raczej bezpośrednim zwiększaniem ruchomości stawów, a osteopaci leczeniem przyczyn w postaci schorzeń ścięgien i mięśni. Rozumiesz to?
Bardzo uważnie go słuchałem, więc przytaknąłem.
- Jak zawsze można spotkać ludzi, którzy są wyjątkowo utalentowani, i takich, którym brakuje zdolności – tłumaczył dalej Jack – Już wcześniej zauważyłem, że mam pewien dar w tym kierunku. Kiedy medycyna akademicka nie potrafi znaleźć rozwiązania jakiegoś problemu , zdesperowani ludzie zwracają się ku alternatywie. Ostatni przez kilka lat bardzo intensywnie zajmowałem się tym tematem i pogłębiałem swoją wiedzę. Napisałem nawet kilka książek na ten temat.
Uśmiechnął się i skażał palcem na jedną, która leżała akurat obok komputera.
- Miałem szczęście spotkać ludzi wyjątkowo uzdolnionych, więc próbowałem jak najwięcej się od nich nauczyć. Poznawałem stosowane przez nich techniki i metody, aż w końcu sam stałem się specjalistą. Weterynarze zazwyczaj spoglądają na problem tylko z jednego punktu widzenia, ja natomiast staram się chorego konia traktować jak złożoną całość i odpowiednio do potrzeb znajdować rozwiązania odnoszące się również do całości, najchętniej oczywiście unikając podawania środków chemicznych i operacji.
Przerwał na chwilę i przesunął dłonią po obcięto krótko włosach.
- Amnezja, czyli wywiad, i diagnostyka, wciąż odgrywają ważną rolę. Gdzie boli, od kiedy, czy doszło do jakiegoś urazu , co się dokładnie stało, czy wcześniej bolało i dlaczego? Co może sprawić, że koń okulał, nie chce skakać, narowi się, nie je? To bardzo ciekawe, ale często niezwykle wymagające, bo koń sam mi przecież nie powie, co się z nim dzieje.
Zafascynowany słuchałem, o czym mówił, ale najbardziej niesamowite było to jak mówił. Jack traktował mnie jak osobę równą niemu. I pewnie gdybym potrzebował weterynarza do swojej stajni już dawno dostałby pracę.
- Medycyna uniwersytecka pokłada największą ufność w zdjęciach rentgenowskich, tomografii komputerowej, rezonansie magnetycznym, ultrasonografii i badaniach krwi. To czego nie da się wyczytać z wyników tych badań, jest pomijane. Potem są zastrzyki i inne zabiegi. Kiedy już wyczerpią wszystkie pomysły proponują właścicielowi uśpienie zwierzaka. W takim momencie pojawiam się ja. Wyleczyłem już bardzo wiele koni. Ale nie ma w tym magii, tylko wiedza i umiejętności.
Przytaknąłem, zastanawiając się do czego zmierza. W tym momencie przeszedł do sedna.
- No właśnie. I teraz, jak gdyby nigdy nic, spotykam ciebie, Jess – uśmiechnął się i przekrzywił głowę – A ty bez żadnego wysiłku robisz dokładnie to, co robił tamten Indianin, o którym ci mówiłem.
Niespodziewanie zerwał się z miejsca i zaczął chodzić tam i z powrotem.
- Niesamowite!
Zatrzymał się i spojrzał na mnie.
- Słuchaj, w przybudówce mam jednego konia, z którym nie jestem w stanie sobie poradzić. Utknąłem. Lekarze się poddali i ja też nie mam wyjścia. Muszę zadzwonić do właścicieli i powiedzieć im co mu dolega.
Zawahał się, podrapał się po głowie i nabrał głęboko powietrza.
- Jess, czy zechciałabyś spojrzeć na tego konia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz